niedziela, 31 sierpnia 2008

"W lesie na polanie, pali się ognisko"

Przed chwilą wróciłem z biwaku roboczego w Kaplinie. Jak zwykle nie obyło się bez różnych śmiechowych akcji i dziwnych pomysłów. Pierwszy wieczór i noc minęły spokojnie, poza tym, że dym dawał się lekko we znaki (gdybym miał maskę p-gaz, to bym w niej spał), ale przynajmniej było ciepło. Rano podzieliliśmy się robotą - Wojtas, Kołek i ja dostaliśmy zadanie, o którym marzyłem - wyciąć wszystkie krzaczory pod budowę nowego magazynu (150 m kw.). Idziemy do magazynu, bierzemy topory, chcemy je napostrzyć, a tu dh. Jędrek mówi "Chłopaki, macie te, nie bawcie się tymi" i daje nam do rąk dwa nowiutkie Fiskarsy (dla niewtajemniczonych: arystokracja w siekierach. Najlepsze jakie miałem w ręku). Biorę największy, drugiego daję Kołkowi. Wojtas bierze najlepszą ze starych. To była orgia niszczenia - każdy, najgrubszy nawet krzaczor czy mniejsze drzewko padło pod naszymi ostrzami. Pod koniec rąbałem na berserkera. Gdy skończyliśmy, i zaczęliśmy mniej przyjemną część - noszenie, przyszedł pan Henio, drwal z wioski, który ściał drzewa na terenie pod budowę - podwójny dąb i wielki klon. Widzieć fachowca z piłą przy robocie i podziwiać upadek wielkich drzew to piękna rzecz, powiedziałbym nawet, że doznanie artystyczne. Bzzz, i bum, był klon, nie ma. Są tylko gałęzie, które trzeba wynieść, 250 metrów dalej, na ognisko. Po parunastu kursach syzyfowej pracy stwierdzamy, że tak się nie da i prosimy o wsparcie. Dostajemy kabel, którym wiążemy większe gałęzie, na które wrzucamy mniejsze. "Starczy już, bo jest tego za dużo" - mówi Kołek, lecz gdy rzucam się na to i ugniatam ciężarem ciała, to zaraz się robi miejsce. Tylko mam po tym duzo ran na rękach i wyglądam strasznie. Ale tak już jest, jak 60% roślinności stanowi akacja. kilka kursów fiata pandy i nie ma problemu, który jeszcze niedawno spędzał nam z oczu wizję wypoczynku. W międzyczasie każdą partie wrzucaliśmy w ogień, który podtyrzymywał Mateusz Dorna. Dzięki wrzucaniu wszystkiego na raz i zabawie w rywalizowanie z ogniami Orthanku, udało nam się stworzyć własne piekło na ziemi i spalić wszystko do wieczora. W międzyczasie zaliczyliśmy kąpiel na Czeskim, kolejną pozycje obowiązkową w Kaplinie (spacer dookoła jeziora był w piątek po zachodzie słońca). Póżniej poszliśmy się maskować w lesie, tak dla zabawy i Kołek wpadł na pomysł, żeby pójść nad Szeken (kolejna pozycja programu). Z tym, że poszliśmy na bagna, gdzie trzeba było skakać z kępki trawy na kępke, od drzewa do drzewa, bo inaczej wpadało się po kolana lub po pas w błoto i wodę (doświadczyłem tego osobiście). Wróciliśmy, by się osuszyć, a później poszliśmy spać. Nie napaliliśmy, żeby się nie udusić, ale za to było chłodno. Jak rano wyszedłem do łaźni, to na dworze było o niebo cieplej. Jako, że zrobiliśmy wszystko w sobotę, dziś mielismy "rekreacje"- kapiel w jeziorze, leżenie, jedzenie. Tak idealnego zakończenia wakacji nigdy dotąd nie miałem, i jutro z radością przekroczę szkolne mury.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Marcin jak się czyta to co piszesz o kaplinie to aż łezka sie kreci w oku. mam nadzieje że jeszcze kiedyś odwiedzę kaplin. może niekoniecznie w mundurze ale odwiedze...